top of page

Dusiek - impresja

Patrzyłem w jego zmęczone oczy, które bez przerwy szukały w otoczenia czegoś znajomego, czegokolwiek co mógłby rozpoznać i się tego uczepić, niczym rozbitek szczątków tonącego statku i nie mogłem odegnać od siebie przerażającej myśli, że to właśnie takim go zapamiętam. Zmęczonego długą chorobą, cierpiącego, coraz bardziej osuwającego się z tego życia. Zapach szpitala, śmierci. Bałem się, że ten obraz przesłoni mi całe jego życie, w jakiś okrutny sposób wymaże wszystkie inne o nim wspomnienia... Kilka dni później umarł.

 

 

Pamiętam, że kiedy byłem mały, spędzaliśmy wakacje na wsi, gdzie skąpani w ciepłych promieniach letniego słońca, chodziliśmy na długie spacery z psem, małym niepozornym kundelkiem, którego trochę się bałem, ponieważ zdarzało mu się na mnie warknąć, czasem nawet wyszczerzyć kły. Z entuzjazmem natomiast słuchałem opowieści Duśka o wojnie, której znaczną część spędził w obozie w Berlinie, gdzie całymi dniami nosił na plecach ciężkie worki z piaskiem. Moja bujna, dziecięca wyobraźnia podpowiadała mi niesamowite historie, w których mój bohaterski dziadek z wielkim, ciężkim karabinem w ręku wystrzeliwał seriami w bezradnych Niemców i oswabadzał cały obóz. Współ więźniowie, poukrywani w barakach tylko zerkali przez szpary w drzwiach, czy On już dokończył dzieła zniszczenia i można bezpiecznie wyjść. Karabin wypluwał kolejne pociski, a niemieccy żołnierze, jeden po drugim, padali jak muchy. Dusiek czasem przestawał strzelać, poprawiał tkwiące w kąciku ust grube cygaro. Ale Niemców było coraz więcej, wypadali z każdej strony. Już prawie go otaczali, niemalże go mieli, ale on jednym ruchem sięgnął po wiszący na piersi granat, odciągnął zawleczkę i rzucił go pod nogi nadbiegających. Zwinnie niczym kot padł na ziemię. Potężny huk przetoczył się nad obozem, ptaki przyglądające się całej tej scenie w jednej chwili wzbiły się w powietrze kracząc głośno. Dusiek wstał, otrzepał się z kurzu i z zawadiackim uśmiechem puścił w powietrze chmurę gęstego dymu. No i Bunia też tam była. I biegła ku niemu, z kwiatami w rozpuszczonych włosach. Padli sobie w objęcia. Dusiek uniósł ją do góry, zupełnie jakby nic nie ważyła. Z oddali dochodzi niesiony wiatrem warkot silników. To amerykańskie czołgi wyjeżdżają zza horyzontu. Z jednego z nich, z największego wysiada najprawdziwszy Amerykański Generał i rozgląda się po dymiących zgliszczach. Nie rozumie co tu się stało i wtedy dostrzega Duśka, który pewnym ruchem zakłada ciemne okulary i z szerokim uśmiechem na twarzy macha do niego ręką. Generał zeskakuje na ziemię. Sztywnym, równym krokiem doświadczonego wojaka idzie w kierunku moich dziadków, którzy zamknięci w ciasnym uścisku, przyglądają mu się z ciekawością w oczach. Generał zatrzymuje się, kłania się nisko składając pocałunek na dłoni Buni, która z rumieńcem na twarzy spuszcza skromnie oczy. Generał wypręża się, przykłada dłoń do czapki i z najprawdziwszym amerykańskim akcentem mówi.

 

- Congratulations, Sir.

 

Dusiek takim samym ruchem salutuje. Ściskają sobie dłonie. Tak po męsku, twardo. Nad nimi przelatują angielskie Spitfire’y. Uśmiechnięci piloci machają wesoło do stojących na dole. W tej samej chwili z baraków wypadają brudni, obszarpani jeńcy. Wołają na całe gardło wiwaty na cześć Duśka. Dopadają do nich i unoszą w górę. Ze śpiewem na ustach, ruszają w stronę bramy obozu, w tle słychać salwy czołgów. I to wszystko na jego cześć.

 

Zapatrzony w ten niesamowity obraz idę, co jakiś czas wpadając na niego, kiedy pochyla się, by podnieść kolejny grzyb i schować go do kobiałki. Czasem siadamy sobie na łące i wpatrzeni w niebo, szukamy ukrytych w chmurach kształtów. Źdźbło trawy porusza się niemrawo w ustach Duśka, kreśląc w powietrzu niesamowite kształty. Wypełniony dziecięcym entuzjazmem widzę schowane w chmurach potężne, majestatyczne samoloty, wchodzące w prędkość ponad świetlną statki kosmiczne czy najeżone kłami i szponami fantastyczne, trochę przerażające stwory. Dusiek słucha tych moich rewelacji uśmiechając się lekko. Tylko czasem przerywa mi i wskazuje jakąś niepozorną, zupełnie dla mnie nieinteresującą chmurkę i mówi spokojnie, że ta, to jemu kojarzy się z płótnami Lautrec’a i zaczyna snuć opowieść o Paryżu schyłku XIX wieku. W powietrzu zaczynają unosić się niesamowite historie, w których artyści z szumiącymi od wina i absyntu głowami, rozstawiają swoje sztalugi tuż obok nas. Przyglądam się jak pracują i po raz pierwszy słyszę nazwiska Picassa, Gauguin’a czy Van Gogh’a. Niemal czuję zapach farb, a w uszach dzwoni mi delikatna muzyka akordeonu.

 

Kiedy wreszcie wracamy zmordowani do domu, Bunia czeka na nas odrobinę już zdenerwowana, bo przecież strasznie długo nas nie było. Ale Dusiek kładzie na stole kosz pełen grzybów i uśmiecha się do niej. Całuje lekko w policzek. Ich dłonie spotykają się na moment i już jest wszystko dobrze. Nerwy znikają. Dusiek bierze gazetę i idzie usiąść w cieniu, na swoim ulubionym, zużytym, trzeszczącym przy każdym jego ruchu leżaku, gdzie godzinami potrafi kontemplować szumiące majestatycznie drzewa. Wiele razy powtarza mi potem, że dużo widział w życiu pięknych, często zapierających dech w piersi widoków, ale największą radość czuje tu, kiedy kołysze go cichy szelest liści, a zachodzące słońce tańczy w poruszanych na wietrze liściach.

 

 

Leży w łóżku. Ból nóg okrutnie mu dokucza. Już właściwie nie może wstać o własnych siłach. Jego zawsze gładko ogolone policzki pokrywa twarda, siwa szczecina, a włosy, które przecież wcześniej posłuszne były jego woli, teraz stoją, każdy zwrócony w inną stronę. Sadzam obok niego na łóżku moją maleńką córkę. Oboje uśmiechają się szeroko. W jego oczach pomimo nieustępującego nawet na chwilę bólu, pojawia się radość. Gładzi drżącą nieznacznie ręką delikatne włoski. W drzwiach staje Bunia. Opiera się ręką o framugę. W jej oczach widzę ukryte łzy. Tak rzadko ostatnio może zobaczyć uśmiech na jego twarzy.

 

- Popatrz na ten obraz. Jaka niesamowita gra światłem, nastrojem, barwą. Z daleka tego nie widać, ale składa się z tysięcy kolorowych plam, pociągnięć pędzlem, które razem tworzą taki fenomenalny efekt. – Patrzę na płynący po wieczornej zatoce statek. Obraz jest niewyraźny, jakby rozmywał się, ale kolory i niesamowity nastrój robią na mnie ogromne wrażenie. Przerzucam karty ciężkiego albumu. Dusiek pokazuje mi kolejne reprodukcje i tłumaczy, że to Monet, Degas, Boudin i jeszcze wielu innych. Nazwiska brzmią obco, egzotycznie. Patrzę na obrazy i staram się odkryć historie, które skrywają. I w jednej chwili, na skromnej, spróchniałej i  rozpadającej się ze starości łódce, stoję ja i Dusiek. Pewnymi, silnymi ruchami popycha nas w stronę brzegu. Niemal czuję smak soli na spieczonych słońcem ustach. Połów nie należał do specjalnie udanych, ale musi wystarczyć. Słońce chowa się w delikatnej łunie miasta, z nad kominów unosi się siwy dym, gdzieś z oddali dochodzi szczekanie psów i ostatnie, niemrawe już kłótnie sklepikarzy. Dusiek zaczyna gwizdać smętną melodię, która niesie się daleko nad kołyszącą się ospale wodą. Już blisko do brzegu. Czuję, że jestem coraz bardziej senny, oczy same mi się zamykają. Przechylam się do tyłu i zasypiam na jego kolanach. Jeszcze słyszę jak cicho zamyka album i ostrożnie, by mnie nie obudzić odkłada go na bok.

 

Wydaje mi się, że obaj czuliśmy się nieswojo kiedy goliłem jego policzki. Starałem się robić to ostrożnie, ale mimo moich wysiłków jego twarz po tym zabiegu zawsze krwawiła obficie. Kiedy było po wszystkim oglądał się w lusterku i z uśmiechem na ustach mówił.

 

- No, teraz wyglądam jak człowiek.

 

Nabierał w dłonie płynu po goleniu i wprawnym ruchem wcierał go w policzki. Opadał potem ciężko na poduszki i prosił o podanie gazety.

 

 

Kiedy myślę o Duśku, zawsze staje mi przed oczami pewien obraz. Widzę, jak siedzi przy swoim biurku i w skupieniu rozkłada przed sobą pasjansa. Równe rządki kart leżą obok siebie, niczym armia na polu bitwy, prężąca się pod okiem generała. Dusiek przygląda im się w milczeniu, co jakiś czas wyciąga rękę by przesunąć jakiegoś asa czy waleta. Uwielbiałem na niego wtedy patrzeć. Było coś niesamowitego, magicznego w tym jego nabożnym niemalże stosunku do tej gry. Kiedyś go o to spytałem. Uśmiechnął się nieznacznie i scenicznym szeptem powiedział mi na ucho.

 

- To taka wróżba. Spotkałem kiedyś cygankę, a to powiedziała mi na ucho pewien sekret. Chcesz go usłyszeć? – Z entuzjazmem pokiwałem głową. Nachylił się ku minie i tajemniczym głosem szepnął mi do ucha. - Kartom można zadać pytanie, a one odpowiedź dadzą ci na nie.

 

- Naprawdę? – spytałem przejęty. Setka pytań, które mógłbym postawić momentalnie zaczęła kotłować się w mojej głowie.

 

- No tak do końca to nie wiem, - uśmiechnął się szeroko -  ale nie zawadzi przecież zapytać. Chodź, pokarzę ci jak się to robi – powiedział sadzając mnie na kolanach. Wprawnym ruchem zaczął tasować karty. Patrzyłem jak tańczą posłusznie w jego dłoniach jakiś skomplikowany balet. Pamiętam, że miałem wrażenie, że tylko muzyki brakuje. Wreszcie skończył, stuknął kilka razy o blat biurka i zaczął rozkładać. Równo, jedna przy drugiej, obok siebie. Wielokrotnie później sam stawiałem pasjansa, ale karty nigdy nie były mi tak posłuszne, jak jemu. Kiedy już leżały w równiutkich rzędach przed nim, odkrywał z talii trzy karty i z wielkim skupieniem na twarzy rozpoczął grę. Tłumaczył mi cierpliwie kiedy mogę odkryć kartę, a kiedy nie, w jaki sposób można planować ruchy, by osiągnąć jak najlepsze efekty. Wszystko to było dla mnie jak magia i nie bardzo wtedy to wszystko ogarniałem. Jedno było dla mnie jasne. On potrafi przy pomocy karty zajrzeć na chwilę w przyszłość, a może ją nawet odrobinę nagiąć do swej woli. A ja, jeśli będę bardzo uważał, może także i mi uda się opanować tę sztukę. 

 

 

Tej nocy obudziłem się z poczuciem, że coś stało się niedobrego. Wyraźne jeszcze obrazy wciąż miałem przed oczami. Śniła mi się Bunia. Siedzieliśmy w gabinecie Duśka, przy jego biurku i nad parującymi kubkami z herbatą dyskutowaliśmy o czymś, nie pamiętam dokładnie o czym. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Dźwięk dzwonka był uporczywy, nie ustawał nawet na chwilę. Wstałem i poszedłem zobaczyć, kto to się tak dobija. Czułem jakiś nieokreślony niepokój, kiedy przekręcałem zamek. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem go. Nawet na mnie nie spojrzał, minął mnie tylko i od razu udał się do gabinetu, do Buni. Pamiętam, że czułem bijącą od niego jakąś wewnętrzną siłę, wydawał się większy niż zwykle, jakby potężniejszy. Ruszyłem pędem za nim. Wszedłem do pokoju. Stali wtuleni w siebie. Bunia, z wyraźną ulgą opierała głowę na jego piersi, a on gładząc ją po włosach powtarzał tylko „Już jestem, już dobrze, już na zawsze będziemy razem”. Poczułem spływającą po policzku łzę i wtedy się obudziłem. Czułem uścisk w piersi kiedy wykręcałem jej numer, właściwie pewien, że coś się stało, coś czego bałem się nawet w myślach wypowiedzieć. Wydawało mi się, że czekam w nieskończoność, kiedy usłyszałem w słuchawce jej spokojny głos.

 

 

Na pogrzebie dotarło do mnie, że mój Dusiek jest nie tylko moim Duśkiem, ale także kimś poważnym, profesorem, wykładowcą, mentorem. Większości twarzy osób stojących nad jego grobem nie znałem. Oczywiście wiedziałem wcześniej kim jest… był, ale jakoś to wszystko zawsze było z boku, jakby taka druga, inna tożsamość, która tylko w niewielu miejscach przecinała się z moim światem. Teraz słuchałem słów poważnych ludzi i wydawało mi się, że dotyczą one kogoś innego. Czułem ogromną pustkę, w miejscu które jeszcze do niedawna zajmował on i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że na siłę ktoś próbuje wcisnąć w nie kogoś innego, stokroć poważniejszego, jakby spiżowego i znów poczułem to ukłucie strachu, że to właśnie takim go zapamiętam.

 

 

Te wszystkie obrazy, wszystkie białe, czarne i kolorowe plamy mojej pamięci coraz bardziej zlewają się w jeden obraz. Mija coraz więcej czasu od jego śmierci, a ja coraz wyraźniej widzę jego twarz, kiedy stojąc nad grobem szukam w pamięci obrazów. Zamykam oczy i widzę go coraz wyraźniej, na wszystkich etapach mojego życia. Kiedy jako mały chłopiec, podążałem, brodząc w głębokiej trawie, krok w krok za nim, wsłuchany w jego wspomnienia, lub gdy pokazywał mi kolejne obrazy w ciężkich albumach, lub gdy razem próbowaliśmy zajrzeć w przyszłość rozkładając kolejne karty. Wszystkie te obrazy splatają się ze sobą, mieszają, tańczą tworząc mieniący się tysiącem barw obraz, obraz człowieka, którego nigdy nie zapomnę, który nauczył mnie tak wiele o życiu, miłości, cierpieniu. ​

 

 

bottom of page