Buniu, dzwoniłem kilka razy, lecz nie odebrałaś. Tyle rzeczy mam Ci do powiedzenia, a Twój telefon za każdym razem uparcie milczy. Widzę w wyobraźni, jak dzwoni w pustym mieszkaniu - niczym scena wyjęta z filmu Lyncha. Kamera powoli krąży po ciemnym pokoju, z każdą chwilą zbliżając się do stojącego na stole telefonu, w uszach wibruje coraz bardziej natarczywy dźwięk, jest ciemno i wszystko jakieś takie lekko dziwne, jakby nie z tego świata.
Im dłużej trzymam telefon w dłoni, tym cięższy się on wydaje. Niby wiem, że to wszystko nie ma sensu, cały ten rytuał dzwonienia, ten teatr, który mimowolnie odgrywam. Ale odruch jest silniejszy, a potem już samo leci. Stoję nieruchomo. Zamykam oczy i po raz kolejny widzę, jak walczyłaś o każdy oddech, niczym ryba, którą okrutny rybak wyrzucił na brzeg i potem obojętnie zostawił, by zdechła. Poruszasz spękanymi ustami, sapiesz, rzęzisz, świszczysz, oddech na chwilę zamiera, by po chwili bezsensownie powrócić, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko stać i patrzeć, przecierać łzy i myśleć... Bo Ciebie już tam nie było, pozostało tylko to ciało, które w końcu okazało się być silniejsze od Ciebie. Więc tylko stałem nieruchomo, niczym słup soli patrząc na Twoje cierpienie, na mechaniczne ruchy, z których każdy mógł być ostatni, a żaden nie był na tyle miłosierny, by takim naprawdę być.
Nie czuję Twojej śmierci, nie zgadzam się na nią i jak dziecko, uparcie, odmawiam przyjęcia tego faktu do świadomości. Z całej siły tupię nogą, tak żeby bolało, żeby coś mi się stało, żeby odepchnąć rzeczywistość. Czuję promieniujący w stopie ból. Przez chwilę tylko on wypełnia mój świat. Chcę krzyczeć. NIE!!! Po prostu nie i już!!! Masz żyć! Ja się nie zgadzam! Dla mnie żyjesz!
Mechanicznie, pełnym wściekłości ruchem znów sięgam po telefon i raz jeszcze wybieram z pamięci numer. Cyfra po cyfrze. Długo przyciskam każdy guzik, tak jak Ty to robiłaś, żeby wybrzmiał, żeby nie wiem co. Wbrew logice! Chuj z logiką! Niech dzwoni, niech w pustym, ciemnym mieszkaniu niesie się drażniący, wibrujący dźwięk. Może wreszcie odbierzesz! Stoję i patrzę w uporczywie milczący telefon. Ekran po chwili gaśnie. Nie wiem co robić. Więc raz jeszcze tupię nogą. Z całej siły. Jeszcze mocniej. Raz po raz. Niech boli! Musi boleć. Ten ból musi trwać. Czuję spływającą po policzku łzę.
Drogę na grób znam na pamięć, każda szczelina w chodniku, każdy kamień, każdy krok. Powoli. Noga za nogą. Droga ma trwać całą wieczność, musi być czas na odsunięcie nieuchronnych myśli, niech przez te chwilę królują wspomnienia. Ale w końcu staję nad kamienną płytą, na której wciąż jeszcze nie ma tej ostatniej daty. Nie wiem co ze sobą zrobić. Próbuję rozmawiać z Tobą, tak jak zawsze rozmawialiśmy, ale Ty, jak na złość, wciąż uparcie milczysz. Więc mówię, co u mnie, że jest dobrze, że będzie lepiej, że staram się i że mija dzień za dniem i kłamię, że pamiętam Cię taką jaką byłaś, taką zwykłą, sprzed choroby, że pamiętam rozmowy, Twój uśmiech i Twoje oczy, ale tak na prawdę widzę zupełnie inny obraz. Jak w zaciśnięte usta wciskana jest na siłę strzykawka, przez którą wlewamy w ciebie wodę, żeby choć jeszcze o chwilę przedłużyć Twoją mękę, żeby odsunąć tę straszną myśl, ten moment, kiedy trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy. Byliśmy bezlitośni, samolubni, że przez tyle dni, zwilżaliśmy Twoje usta, podawaliśmy lekarstwa, które przecież nie leczyły, przez sen podawane Ci jedzenie, którym dławiłaś się... Nawet samo bezwolne ciało zdawało się mówić nam, że już dość, że już trzeba pozwolić ci odejść. A my samolubnie trzymaliśmy Cię z nami, by choć przez chwilę móc jeszcze udawać, że jesteś tu... z nami. Więc czemu mam teraz nagle przyjąć do wiadomości, że umarłaś?
Każde z tych słów pojawia się nad grobem bardzo szybko. Zbyt szybko, zanim zdążę je od siebie odepchnąć, wyprzeć się ich tchórzliwie, po trzykroć. A ja nie chcę, żebyś Ty je słyszała. Więc odwracam się i uciekam z cmentarza.
Pozostaje więc cisza. Już nie dialog. Milczący monolog. Ale ja niestety nie umiem prowadzić monologów, chyba nawet nie chcę, bo po co. Więc ten mój jest tylko wymownym milczeniem, w którym cisza rani, każe pamiętać wbrew woli, siłą wciska niechciane obrazy pod powieki, zakrywając te upragnione, do których tak bardzo chcę wracać. Chciałbym móc wypowiedzieć swoją złość, spokojnie ci ją wytłumaczyć, ale słowa zamierają w gardle, więc pozostaje milczeć.
Przeglądam nasze nagrania, słucham nie słów, lecz głosu, zamykam się na treść. Zamykam oczy i przez chwilę jesteś. Lecz to wrażenie szybko znika, gdy tylko opowieść przejmuje prym. Otwieram oczy i wyłączam komputer. Muszę wreszcie się otrząsnąć, żyć do przodu, wreszcie dorosnąć, być kimś, przestać snuć się po mieszkaniu i wedle jakiegoś planu kroczyć w kierunku celu. Wszystkie te “muszę” brzmią w mych ustach tak sztucznie, tak od linijki, a ja zupełnie wyśliznąłem się geometrii codzienności, moje proste równoległe przecinają się co chwile, odpadają kolejne odcinki, odcięte, zbędne. Ale już tak dalej nie można, trzeba coś zmienić, coś wyrównać, bo to przecież był Twój lęk, którym dzieliłaś się ze mną właściwie do końca. Więc włączam z powrotem komputer i piszę ten list.
Odsuwałem moment zdjęcia kwiatów z grobu. Za każdym razem coraz bardziej szare, ale zabranie ich wiązałoby się z przyjęciem do świadomości Twojego odejścia, a ja, jak już pisałem Ci wcześniej się nie zgadzam. Więc marniały, z każdym dniem coraz bardziej martwe. Potem przysypał je śnieg i łatwiej było udawać, że wciąż są jeszcze piękne. Ale wiem, że ten dzień w końcu nadejdzie i wtedy położę na płycie Twoje ulubione, sztuczne, białe kwiaty i może wtedy uda nam się znowu porozmawiać.
Buniu, odeszłaś tak nagle.
Kuba